Kiedy rozmawiam z menedżerami, często dzielą się tym, co najtrudniejsze w ich pracy: „Ludzie”. Presja z góry, oczekiwania z dołu, a pomiędzy nimi szef – próbujący spiąć cele, tempo i nastroje w zespole.
Wątek, który wraca jak bumerang do mnie ostatnio: potrzebujemy wierzyć w to, że ludzie mogą się nauczyć (i radzić sobie ze swoimi zadaniami czy problemami). Brzmi banalnie – dopóki nie zobaczymy, jak szybko rezygnujemy z czyjegoś potencjału („on już taki jest”, „ona nie bierze odpowiedzialności”).
Przypomina mi to cytat z „Diuny” F. Herberta, w którym bohater najpierw dostał lekcję jak się uczyć. Wielu pracowników nigdy jej nie miało; wchodzą w rolę z cichym przekonaniem „to pewnie za trudne”. Jeśli przełożony też podziela ten pogląd to sprawa jest przegrana. Jeśli nie – jest nadzieja na lepszą współpracę.
Muad’Dib uczył się prędko, ponieważ najpierw przeszedł szkolenie, jak się uczyć. A najpierwszą ze wszystkich otrzymał lekcję podstawowej wiary, że może się nauczyć. Szokuje odkrycie, jak wielu ludzi nie wierzy, że mogą się nauczyć, a o ile więcej uważa, że nauka jest trudna. Muad’Dib wiedział, że każde zdarzenie niesie jakąś lekcję.
Psychologiczne bezpieczeństwo to praktyczny amortyzator w tym procesie. Nie chodzi o „miłą atmosferę”, tylko o możliwość powiedzenia „to nie zadziała” bez lęku o etykietkę marudy, przyznania się do błędu zanim urośnie i zadania „naiwnego” pytania na spotkaniu. Tam, gdzie tego brak, problemy chowane są w szafach niczym trupy, lub zamiata się je pod dywan. Tam, gdzie jest – błędów formalnie bywa więcej, bo wychodzą na światło dzienne, ale szybciej z nich wyciągamy lekcje.
Co realnie dodaje menedżer do rozwoju ludzi? Nie tylko budżet szkoleniowy. Czas (1:1, shadowing, krótkie pętle feedbackowe), doświadczenie (opowieść „co nam się rok temu wywróciło i czemu”), wiedzę proceduralną (pokaż skrót zamiast kazać go zgadywać), inteligencję emocjonalną (umiejętność nazwania własnego napięcia zamiast wyładowania go), wreszcie indywidualne dopasowanie. Dwóm osobom tłumaczę to samo innym językiem: jedna potrzebuje instrukcji krok po kroku, druga – tylko kierunku i swobody. To trochę eksperyment, ale opłacalny.
Bez feedbacku to wszystko rozmywa się. I tu są dwie strony. Po pierwsze – nasza gotowość dawania informacji, która brzmi jak troska o wzrost, a nie jak spuszczenie pary. Po drugie – dojrzałość odbiorcy. Jeśli każda trudna uwaga kończy się obrażeniem, rozmową „po cichu” albo teatralnym „to ja już nic nie mówię” – zatrzymujemy się. Czasem trzeba wprost omówić meta‑poziom: „Jak chcesz, żebym sygnalizował coś trudnego? Co działa, a co wywołuje mur?”.
W rozmowach o zadaniach dobrze jest zsynchronizować trzy warstwy: fakty (co ma powstać i kiedy), emocje (co nas martwi / cieszy), tożsamość (co to mówi o nas jako zespole lub roli danej osoby). Pomijanie emocji prowadzi do dziwnego tarcia: oficjalnie rozmawiamy o backlogu, nieoficjalnie o frustracji, że ktoś kolejny raz został pominięty przy decyzyjności.
Co z tego wynika jako krótkie „how‑to”?
- Zacznij od deklaracji wiary – najlepiej czynem: „Pokażę ci, jak robiłem to poprzednio i gdzie się wywróciłem”.
- Zainwestuj w rytuały bezpieczeństwa – np. „fast fail review”: 10 minut w tygodniu na mikro‑błędy zanim staną się kosztowne.
- Standaryzuj feedback – np. struktura: obserwacja → wpływ → pytanie / sugestia; unikaj ogólnych „musisz bardziej”.
- Mapuj indywidualne preferencje uczenia – krótkie pytanie na start współpracy: „Wolisz najpierw kontekst czy od razu konkretny przykład?”.
- Trenuj własną regulację – jeśli ty „płoniesz”, zespół czyta sygnał zagrożenia i zamyka się na eksperyment.
Na koniec – naprawdę pomaga pamiętać, że nie „realizujemy ludziami” planu. Tworzymy środowisko, w którym oni chcą i potrafią go zrealizować. Kiedy patrzymy na zespół jak na krótkoterminowe narzędzie, zaczynamy oszczędzać każdą minutę „instruktażu” – i tracimy miesiące w poprawkach. Inwestycja w potencjał to nie miękki dodatek, tylko skrócona ścieżka do wyniku.